To koniec.
Zapraszam.
Wczoraj miał premierę ostatni
odcinek czwartego sezonu serialu Sherlock. Sherlock to mój
ulubiony serial wszech czasów, jedyny, z którym zawsze byłam na bieżąco, jedyny,
który był dobry w 10000% pod względem techniczny, aktorskim, fabularnym,
który wielokrotnie deptał moje biedne, wrażliwe serduszko, lecz mimo to wciąż
go kochałam. I dalej kocham.

The Six Thatchers
Najnowszy sezon miał poprzeczkę
postawioną naprawdę wysoko. W końcu czekaliśmy na niego... 3 LATA (w Azkabanie,
oczywiście). Ale nadszedł. I reakcje były mieszane. W sumie odniosłam wrażenie,
że pierwszy odcinek okazał się takim małym Moftissowym Przeklęty Dzieckiem.
Moim zdaniem był on co najmniej dobry, naprawdę. Nie był on
jednak genialny i spodziewałam się czegoś więcej. Mimo to wróciliśmy na 221B
Baker Street! I widzieliśmy wesołą rodzinkę rozwiązującą wspólnie zagadki.
Widzieliśmy Rosie! Linia fabularna była dobra, lecz bez fajerwerków. Największym zaskoczeniem była finalna scena, której nie opiszę, bo miało być
bez spoilerów, ale ledwie się powstrzymuję. Chociaż doceniam pomysł, wykonanie
mogło być lepsze. Tak na podsumowanie tego bełkotu, jak na sherlockowe realia
ten odcinek był poprawny. Mogło być lepiej. Mimo to i tak siedziałam wbita w
fotel przez całe 2 godziny i bacznie śledziłam, co się dzieje na ekranie, bo znów
mogłam oglądać moich ukochanych bohaterów w akcji. A to uczucie jest bezcenne.
The Lying Detective
Drugi odcinek zwalił mnie z nóg.
Zaczyna się smutno i nieprzyjemnie, ale genialnie. Zostajemy wrzuceni w wir
wydarzeń, są sprawy, jest Sherlock, jest John, jest przestępca, są narkotyki,
dzieje się. Steven Moffat, bo on był scenarzystą tego epizodu, naprawdę się
popisał. To jest Sherlock, którego wszyscy uwiebiają, pełen zwrotów
akcji, humoru, nieszablonowego czarnego charakteru i łez. Końcówka odcinka była
tak emocjonalna, że uroniłam łzę, a do płaczu na filmach czy serialach naprawdę
trudno mnie zmusić. Ale to, co tam się wydarzyło, było tak wzruszające, tak po
prostu po ludzku prawdziwe. Moje serduszko biło jak szalone z emocji.

The Final Problem
Tu już kompletny rollercoaster. Na
początku zadawałam sobie pytanie: Czy coś mnie ominęło? Bo akcja zaczęła
się znikąd, jakby pomijając ostatnie wydarzenie poprzedniego odcinka. Ale szybko
wróciłam na tory, by zacząć pytać: Co tu się u licha dzieje? Pomysł na
odcinek był co najmniej niezwykły, jego wykonanie genialne, ale kto na to
wpadł? Podobało mi się, tylko skąd wziął się pomysł na takie rozwiązanie
akcji??????? Mofftiss???? Było też psychologicznie. Nie chodziło tu tylko o
losy bohaterów, ale też o uniwersalne pytania: Czy gdybyś mógł ocalić kogoś,
zabijając kogoś innego, zrobiłbyś to? Pogrywano sobie z nami tak jak z
głównymi bohaterami, okazało się, że nie wiedzieliśmy nic, ale w sumie w
przypadku Sherlocka to nie nowość. Bardzo podobał mi się sposób, w jaki
spełniono liczne życzenia fandomu, nie naciągając przy tym zbytnio fabuły.
Kolejnym plusem był fakt, że było tu dużo Mycrofta (uwielbiam Marka Gatissa
jako aktora), który pokazał się ze strony i negatywnej, i pozytywnej, ale
przede wszystkim ludzkiej. I koniec. To koniec.
Ten sezon, szczególnie ostatni
odcinek, odebrałam jako swoiste zamknięcie wszystkich wątków. W ciągu tego
czasu bohaterowie ewoluowali, zmieniali się, Sherlock odkrył emocje i stał się
prawdziwym przyjaciele, rodzinka Holmesów znów była razem, wszystko zostało
dokończone. I cieszę się, że tak się stało. Dla mnie to ostatni sezon. Jeżeli powstaną
plany na piąty, będę skakać ze szczęścia. Ale po co? Bohaterowie dotarli do
takiego miejsca w swoim życiu, gdzie są szczęśliwy. I bardzo mi zależy, by tam
zostali, bo na to zasłużyli.

Ten dawno zamieszkał w moim sercu i
z pewnością na zawsze tam pozostanie. W końcu I’m Sherlocked.
A Wy? Jesteście fanami Sherlocka?
Obejrzeliście ostatni sezon? Podzielcie się wrażeniami w komentarzach.
A tymczasem,
Miłego Dzionka Życzę